Dodaje też, że Antek Królikowski zdecydował się na ślub z Opozdą właśnie z powodu dziecka. - Gdy Antek dowiedział się, że zostanie ojcem, nie miał wątpliwości, jak powinien się
Okazuje się, że ojciec małego Vincenta bawi się w najlepsze. To jak spędza beztroskie chwile, pokazał na swoim instagramowym koncie. Antek Królikowski zabawia się w najlepsze.
Z informacji olejowych Antek dowiedział się , że: Pociąg pospieszny z Katowic przez Rzeszów odjeżdża o godz. 14:50. Do Rzeszowa przyjeżdża o godz. 18:50. Z Katowic do Rzeszowa jest 236 km. W Rzeszowie pociąg stoi 13 min. Do Przemyśla przyjeżdża o godz.20:31 Korzystając z tych informacji , uzupełnij zdania.
Odklejony Antek Królikowski twierdzi, że jego gala to wyraz solidarności z Ukrainą i zapewnia: "Symboliczna walka dobra ze złem to coś, co każdy chętnie wesprze" 249 Podziel się:
Dowiedział się że jacyś ludzie poprosili o przetłumaczenie listu z francuskiego jedna dziewczynkę z tej grupy. Adaś zaofiarował że sam to zrobi i z pomocą słowika podołał zadaniu. Okazuje się,że jest to list od umierającego oficera. Prosi on w liście aby odbiorca jak najszybciej przybył po jakiś bezcenny łup.
Na Instagramie Antek Królikowski opublikował nowe zdjęcie, na którym trzyma w ramionach swojego nowo narodzonego syna. Internauci błyskawiczne zareagowali na wpis, zwracając uwagę na dłoń aktora. Antek Królikowski znajduje się na w trudnym okresie swojego życia. Choć ciągle pojawia się na ekranach, teraz musi także włączyć do repertuaru piękną, choć wymagającą rolę
. ANTEK przez BOLESŁAWA PRUSA. WARSZAWA Druk M. Lewińskiego Marszałkowska № 141. 1899. Дозволено Цензурою, Варшава, 27 Октября 1898 года. Bolesław Prus. Wielki nasz powieściopisarz i znakomity feljetonista, Aleksander Głowacki, pisujący pod pseudonimem Bolesław Prus, urodził się w r. 1847, znajduje się w pełni sił męzkich i obdarzy jeszcze z pewnością literaturę naszą niejednem arcydziełem. Pisarz taki, to błogosławieństwo boskie dla narodu. Pożytek, który przynosi, obliczyć się nie da. Mężowie Prusowi podobni rodzą się rzadko. Skojarzyły się w nim potężne, żywe, zawsze czuwające uczucia obywatelskie, gorąca miłość kraju i bliźniego, odwaga z umysłem jasnym, spokojnym, przenikliwym z wielkim talentem. To też widział on więcej od innych i czuł więcej od innych, a talentem swoim skierował oczy narodu w inną stronę, niż dotychczas patrzano, nakazał myśleć o wielu rzeczach, na które dawniej nie zwracano uwagi. Prus uczył nas współczuć niedoli i pamiętać o potrzebach biednych braci, Prus nam wskazywał szeregi dziur niebezpiecznych w naszem życiu społecznem i mówił, jak je łatać należy, Prus powtarzał wielką prawdę, że przyszłość narodu zależy od jego własnej wartości wewnętrznej, od cnoty, wiedzy, pracy. Dzięki Prusowi jesteśmy i lepsi, i rozumniejsi i silniejsi. Cześć mu! — Antku, a jak ci tam będzie źle u obcych, wracaj do nas... Niech Cię Bóg błogosławi!... Antek urodził się we wsi, nad Wisłą. Wieś leżała w niewielkiej dolinie. Od północy otaczały ją wzgórza spadziste, porosłe sosnowym lasem, a od południa wzgórza garbate, zasypane leszczyną, tarniną i głogiem. Tam najgłośniej śpiewały ptaki i najczęściej chodziły wiejskie dzieci rwać orzechy, albo wybierać gniazda. Kiedyś stanął na środku wsi, zdawało ci się, że oba pasma gór biegną ku sobie, ażeby zetknąć się tam, gdzie zrana wstaje czerwone słońce. Ale było to złudzenie. Za wsią bowiem ciągnęła się między wzgórzami dolina, przecięta rzeczułką i przykryta zieloną łąką. Tam pasano bydlątka i tam cienkonogie bociany chodziły polować na żaby, kukające wieczorami. Od zachodu wieś miała tamę, za tamą Wisłę, a za Wisłą znowu wzgórza wapienne, nagie. Każdy chłopski dom, szarą słomą pokryty, miał ogródek, a w ogródku śliwki węgierki, z pomiędzy których widać było komin, sadzą uczerniony, i pożarną drabinkę. Drabiny te zaprowadzono od niedawna, a ludzie myśleli, że one lepiej chronić będą chaty od ognia, niż dawniej bocianie gniazda. To też gdy płonął jaki budynek, dziwili się bardzo, ale go nie ratowali. — Widać, że na tego gospodarza był dopust Boski — mówili między sobą. — Spalił się, choć miał przecie nową drabinę i choć zapłacił śtraf za starą, co to były u niej połamane szczeble. W takiej wsi urodził się Antek. Położyli go w niemalowanej kołysce, która została po zmarłym bracie, i sypiał w niej przez dwa lata. Potem przyszła mu na świat siostra, Rozalia, więc musiał jej miejsca ustąpić, a sam, jako osoba dorosła, przenieść się na ławę. Przez ten rok kołysał siostrę, a przez cały następny — rozglądał się po świecie. Raz wpadł w rzekę, drugi raz dostał batem od przejezdnego furmana za to, że go o mało konie nie stratowały, a trzeci raz psy tak go pogryzły, że dwa tygodnie leżał na piecu. Doświadczył więc niemało. Za to, w czwartym roku życia, ojciec podarował mu swoją sukienną kamizelkę z mosiężnym guzikiem, a matka kazała mu siostrę nosić. Gdy miał pięć lat, użyto go już do pasania świń. Ale Antek niebardzo się za niemi oglądał. Wolał patrzeć na drugą stronę Wisły, gdzie za wzgórzem, raz na raz pokazywało się coś wysokiego i czarnego. Wyłaziło to z lewej strony, jakby z pod ziemi, szło w górę i upadało na prawo. Za tem pierwszem szło zaraz drugie i trzecie, takie samo czarne i wysokie. Tymczasem świnie, swoim obyczajem, wlazły w kartofle. Matka, spostrzegłszy to, zawinęła się wedle sukiennej kamizelki Antkowej tak, że chłopiec prawie tchu nie mógł złapać. Ale że nie miał w sercu zawziętości, bo było z niego dziecko dobre, więc wykrzyczawszy się i wydrapawszy się w kamizelkę, zapytał matki: — Matulu! a co to takie czarne chodzi za Wisłą? Matka spojrzała w kierunku Antkowego palca, przysłoniła oczy ręką i odparła: — Tam za Wisłą? Cóż to, nie widzisz, że wiatrak chodzi? A na drugi raz pilnuj świń, bo cię pokrzywami wysmaruję. — Aha, wiatrak! A co on, matulu, za jeden? — At, głupiś! — odparła matka i uciekła do swojej roboty. Gdzież ona miała czas i rozum do udzielania objaśnień o wiatrakach! Ale chłopcu wiatrak spokojności nie dawał. Antek widywał go i w nocy, przez sen. Więc taka straszna urosła w chłopcu ciekawość, że jednego dnia zakradł się do promu, co ludzi na drugą stronę rzeki przewoził, i popłynął za Wisłę. Popłynął, wdrapał się na wapienną górę, akurat w tem miejscu, gdzie stało ogłoszenie, aby tędy nie chodzić, i zobaczył wiatrak. Wydał mu się budynek ten jakby dzwonnica, tylko w sobie był grubszy, a tam, gdzie na dzwonnicy jest okno, miał cztery tęgie skrzydła, ustawione na krzyż. Z początku nie rozumiał nic — co to i na co to? Ale wnet objaśnili mu rzecz pastusi, więc dowiedział się o wszystkiem. Naprzód o tem, że w wiatraku miele się zboże na mąkę, i nareszcie o tem, że przy wiatraku siedzi młynarz, który żonę bije, a taki jest mądry, że wie, jakim sposobem ze śpichrzów wyprowadza się szczury. Po takiej lekcji poglądowej, Antek wrócił do domu tą samą drogą, co pierwej. Dali mu tam przewoźnicy parę razy w łeb, za swoją krwawą pracę, dała mu i matka coś na sukienną kamizelkę, ale to nic: Antek był kontent, bo zaspokoił ciekawość. Więc choć położył się spać o głodzie, marzył całą noc to o wiatraku, co miele zboże, to o młynarzu, który bije żonę i szczury wyprowadza ze śpichrzów. Drobny ten wypadek stanowczo wpłynął na całe życie chłopca. Od tej pory — od wschodu do zachodu słońca — strugał on patyki i układał je na krzyż. Potem wystrugał sobie kolumnę; próbował, obciosywał, ustawiał, aż nareszcie wybudował mały wiatraczek, który na wietrze obracał mu się tak, jak tamten za Wisłą. Cóż to była za radość! Teraz brakowało Antkowi tylko żony, żeby mógł ją bić, i już byłby z niego prawdziwy młynarz! Do dziesiątego roku życia zepsuł ze cztery koziki, albo też strugał niemi dziwne rzeczy. Robił wiatraki, płoty, drabiny, studnie, a nawet całe chałupy. Aż się ludzie zastanawiali i mówili do matki, że z Antka albo będzie majster, albo wielki gałgan. Przez ten czas urodził mu się jeszcze jeden brat, Wojtek, siostra podrosła, a ojca drzewo przytłukło — w lesie. W chacie była z Rozalią wielka wygoda. Dziewczyna zimą zamiatała izbę, nosiła wodę, a nawet potrafiła krupnik ugotować. Latem posyłano ją do bydła z Antkiem, bo chłopak, zajęty struganiem, nigdy się nie dopilnował. Co go nie nabili, nie naprosili, nie napłakali się nad nim! Chłopak krzyczał, obiecywał, płakał nawet razem z matką, ale robił swoje, a bydło wciąż w szkodę właziło. Dopiero gdy siostra razem z nim pasła, było lepiej; on strugał patyki, a ona pilnowała krów. Nieraz matka, widząc, że dziewucha, choć młodsza, ma więcej rozumu i chęci aniżeli Antek, załamywała z żalu ręce i lamentowała przed starym kumem, Adrzejem: — Co ja pocznę, nieszczęsna, z tym Antkiem odmieńcem? Ani to w chacie nic nie zrobi, ani bydła doglądnie, ino wciąż kraje te patyki, jakby co w niego wstąpiło. Już z niego, mój Andrzeju, nie będzie chyba gospodarz, ani nawet parobek, tylko darmozjad, na śmiech ludziom i obrazę boską!… Andrzej, który za młodu praktykował flisactwo i dużo świata widział, tak pocieszał strapioną wdowę. — Jużci gospodarzem on nie będzie, to darmo, bo on na to nie ma nawet dobrego rozumu. Jegoby zatem trza naprzód do szkoły, a potem do majstra. Nauczy się z książki, nauczy się rzemiosła i jeżeli nie zgałganieje, będzie żył. Na to wdowa odpowiedziała, wciąż łamiąc ręce: — Oj, kumie, co wy też gadacie! A czy to nie wstyd gospodarskiemu dziecku rzemiosła się imać i byle komu na obstalunek robotę robić? Andrzej puścił dym z drewnianej fajeczki i rzekł: — Jużci, że wstyd, ale rady na to niema nijakiej. Potem, zwracając się do Antka, siedzącego na podłodze przy ławie, zapytał: — No, gadaj, wisus, czem ty chcesz być? Gospodarzem, czy u majstra? A Antek na to: — Ja będę stawiał wiatraki, co zboże mielą. I odpowiadał tak zawsze, choć nad nim kiwano głowami, a jak czasem to i miotłą. Miał już dziesięć lat, kiedy pewnego razu ośmioletnia wówczas siostra jego, Rozalja, strasznie zaniemogła. Jak się położyła, to się jej na drugi dzień dobudzić było trudno. Ciało miała gorące, oczy błędne i gadała od rzeczy. Matka z początku myślała, że dziewczyna przyczaja się; dała jej więc parę sturchańców. A gdy to nie pomogło, wytarła ją gorącym octem, a na drugi dzień napoiła wódką z piołunem. Wszystko na nic, a nawet gorzej, bo po wódce wystąpiły na dziewuchę silne plamy. Wtedy wdowa, przetrząsnąwszy szmaty, jakie tylko były w skrzyni i w komorze, wybrała sześć groszy i wezwała na ratunek Grzegorzową, wielką znachorkę. Mądra baba obejrzała chorą uważnie, opluła koło niej podłogę, jak należy, posmarowała ją nawet sadłem, ale — i to nie pomogło. Wtedy rzekła do matki: — Napalcie, kumo, w piecu do chleba. Trza dziewczynie zadać na dobre poty, to ją odejdzie. Wdowa napaliła w piecu, jak się patrzy, i wygarnęła węgle, czekając dalszych rozkazów. — No, teraz — rzekła znachorka — położyć dziewuchę na sosnowej desce i wsadzić ją w piec, na trzy Zdrowaśki. Ozdrowieje wnet, jakby kto ręką odjął! Istotnie, położono Rozalję na sosnowej desce (Antek patrzał na to z rogu izby) i wsadzono ją, nogami naprzód, do pieca. Dziewczyna, gdy ją gorąco owiało, ocknęła się. — Matulu, co wy ze mną robicie? — zawołała. — Cicho, głupia, to ci przecie wyjdzie na zdrowie. Już ją wsunęły baby do połowy; dziewczyna poczęła się rzucać, jak ryba w sieci. Uderzyła znachorkę, schwyciła matkę obu rękoma za szyję i wniebogłosy krzyczała: — A dyć wy mnie spalicie, matulu!... Już ją całkiem wsunięto, piec założono deską, i baby poczęły odmawiać trzy Zdrowaśki... — Zdrowaś Panno Maryo, łaskiś pełna… — Matulu! matulu moja!… — jęczała nieszczęśliwa dziewczyna. — O matulu!… — Pan z tobą, błogosławionaś ty między niewiastami… Teraz Antek podbiegł do pieca i schwycił matkę za spódnicę. — Matulu! — zawołał z płaczem — a dyć ją tam na śmierć zaboli!… Ale tyle tylko zyskał, że dostał w łeb, ażeby nie przeszkadzał odmawiać Zdrowasiek. Jakoż i chora przestała bić w deskę, rzucać się i krzyczeć. Trzy Zdrowaśki odmówiono, deskę odstawiono. W głębi pieca leżał trup, ze skórą czerwoną, gdzieniegdzie oblazłą. — Jezu! — krzyknęła matka, ujrzawszy dziewczynę niepodobną do ludzi. I taki ogarnął ją żal po dziecku, że ledwie pomogła znachorce przenieść zwłoki na tapczan. Potem uklękła na środku izby i, bijąc głową w klepisko wołała: — Oj! Grzegorzowa!… A cóż wyście najlepszego zrobili!… Znachorka była markotna. — Et!… cichobyście lepiej byli. Wy może myślicie, że dziewuszysko od gorąca tak zczerwieniało? To tak z niej choroba wylazła, ino że trochę za prędko, więc i umorzyła niebogę. To wszystko przecie z mocy Boskiej… We wsi nikt nie wiedział o przyczynie śmierci Rozalji. Umarła dziewucha — to trudno. Widać, że już tak było przeznaczone. Alboż to jedno dziecko co rok we wsi umiera, a przecie zawsze ich pełno! Na trzeci dzień włożono Rozalję w świeżo zheblowaną trumienkę, z czarnym krzyżem, trumnę ustawiono w gnojownicach i powieziono dwoma wołami za wieś, tam, gdzie nad zapadłemi mogiłami czuwają spróchniałe krzyże i białokore brzozy. Na nierównej drodze trumienka skrzywiła się trochę na bok, a Antek, trzymając się fałdów spódnicy matczynej, idąc za wozem, myślał: — Musi tam być źle Rozalce, kiedy się tak poprawia i na bok przewraca!… Potem — pokropił ksiądz trumnę święconą wodą, czterech parobków spuściło ją na szalach do grobu, przywaliło ziemią — i tyle wszystkiego. Wzgórza z lasem szumiącym i te, na których krzaki rosły, zostały tam, gdzie były. Pastusi, jak dawniej, grali na fujarkach w dolinie, i życie szło, wciąż szło swoją koleją, choć we wsi nie stało jednej dziewuchy. Przez tydzień mówiono o niej, potem zapomniano i opuszczono świeży grób, na którym tylko wiatr wzdychał i świergotały polne koniki. A jeszcze potem spadł śnieg i nawet koniki wystraszył. W zimie gospodarskie dzieci chodziły do szkoły. A że z Antka nie spodziewała się matka żadnej pomocy w gospodarstwie, raczej zawady, więc poradziwszy się kuma Andrzeja, postanowiła oddać chłopca na naukę. — A czy mnie w szkole nauczą wiatraki budować? — pytał Antek. — Oho! nauczą cię nawet w kancelarji pisać, byleś ino był chętny. Wzięła tedy wdowa czterdzieści groszy w węzełek, chłopca w garść i, ze strachem, poszła do nauczyciela. Wszedłszy do izby, zastała go, jak sobie łatał stary kożuch. Pokłoniła mu się do nóg, doręczyła przyniesione pieniądze i rzekła: — Kłaniam się też panu profesorowi i ślicznie proszę, żeby mi wielmożny pan oto wisusa wziął do nauki, a ręki na niego nie żałował, jak rodzony ojciec… Wielmożny pan, któremu słoma wyglądała z dziurawych butów, wziął Antka pod brodę, popatrzał mu w oczy i poklepał. — Ładny chłopak — rzekł. — A co ty umiesz? — Jużci prawda, że ładny, — pochwyciła zadowolona matka – ale musi że chyba nic nie umie. — Jakże, więc wy jesteście jego matką i nie wiecie, co on umie i czego się nauczył? — spytał nauczyciel. — A skądbym ja miała wiedzieć, co on umie? Przecie ja baba, to mi od rzeczy nic. A co uczył się on, niby mój Antek, to wiem, że uczył się bydło paść, drwa szczypać, wodę ze studni ciągnąć i chyba już nic więcej. W taki sposób zainstalowano chłopca do szkoły. Ale że matce żal było wydanych czterdziestu groszy, więc, dla uspokojenia się, zebrała pod domem kilku sąsiadów i radziła się ich, czy to dobrze, że Antek będzie chodził do szkoły i że taki wydatek na niego poniosła. — Te!… — odezwał się jeden z gospodarzy — niby to nauczycielowi z gminy się płaci, więc na upartego moglibyście mu nic nie dawać. Ale zawsze o się upomina, a takich, co nie płacą mu osobno, gorzej uczy. — A dobry też z niego profesor? — No! niczego!… On niby, jak z nim gadać, to taki jest trochę głupowaty, ale uczy — jak wypada. Mój przecie chłopak chodzi do niego dopiero trzeci rok i już zna całe abecadło — z góry na dół i z dołu do góry. — Ej! cóż to znaczy abecadło — odezwał się drugi gospodarz. — Jużci że znaczy, — rzekł pierwszy. — Nibyście to nie słyszeli, co nieraz nasz wójt powiadają: Żebym ja choć umiał abecadło, tobym z takiej gminy miał dochodu więcej niż tysiąc rubli, tyle co pisarz! W parę dni potem Antek poszedł pierwszy raz do szkoły. Wydała mu się taka prawie porządna, jak ta izba w karczmie, co w niej szynkwas stoi, a ławki były w niej jedna za drugą, jak w kościele. Tylko, że piec pękł i drzwi się nie domykały, więc trochę ziębiło. Dzieci miały czerwone twarze i ręce trzymały w rękawach; nauczyciel chodził w kożuchu i w baraniej czapce. A po kątach szkoły siedział biały mróz i wytrzeszczał na wszystko iskrzące ślepie. Usadzono Antka między tymi, którzy nie znali jeszcze liter, i zaczęła się lekcja. Antek, upomniany przez matkę, ślubował sobie, że musi się odznaczyć. Nauczyciel wziął kredę w skostniałe palce i na zdezelowanej tablicy napisał jakiś znak. — Patrzcie dzieci! — mówił. — Tę literę spamiętać łatwo, bo wygląda tak, jakby kto kozaka tańcował, i czyta się A. Cicho tam, osły!… Powtórzcie: a… a… a… — A!… a!… a!… — zawołali chórem uczniowie pierwszego oddziału. Nad ich piskiem górował głos Antka. Ale nauczyciel nie zauważył go jeszcze. Chłopca trochę to ubodło; ambicja jego była podraźniona. Nauczyciel wyrysował drugi znak. — Tę literę — mówił — zapamiętać jeszcze łatwiej, bo wygląda jak precel. Widzieliście precel? — Wojtek widział, ale my to chyba nie… — odezwał się jeden. — No, to pamiętajcie sobie, że precel jest podobny do tej litery, która nazywa się B. Wołajcie: be! be! Chór zawołał: be! be! — ale Antek tym razem rzeczywiście się odznaczył. Zwinął obie ręce w trąbkę i beknął, jak roczne cielę. Śmiech wybuchnął w szkole, a nauczyciel aż zatrząsł się ze złości. — Hę! — krzyknął do Antka. — Toś ty taki zuch? Ze szkoły robisz cielętnik? Dajcie go tu na rozgrzewkę! Chłopiec ze zdziwienia aż osłupiał, ale nim się opamiętał, już go dwaj najsilniejsi ze szkoły chwycili pod ramiona, wyciągnęli na środek i położyli. Jeszcze Antek niedobrze zrozumiał, o co chodzi, gdy nagle uczuł kilka tęgich razów i usłyszał przestrogę: — A nie becz, hultaju! a nie becz! Puścili go. Chłopiec otrząsnął się, jak pies wydobyty z zimnej wody, i poszedł na miejsce. Nauczyciel wyrysował trzecią i czwartą literę, dzieci nazywały je chórem, a potem nastąpił egzamin. Pierwszy odpowiadał Antek. — Jak się ta litera nazywa? — pytał nauczyciel. — A! — odparł chłopiec. — A ta druga? Antek milczał. — Ta druga nazywa się be. Powtórz, ośle. Antek znowu milczał. — Powtórz ośle, be! — Albo ja głupi! — mruknął chłopiec, dobrze pamiętając, że w szkole beczeć nie wolno. — Co, hultaju jakiś, jesteś hardy? Na rozgrzewkę go!… I znowu ci sami co pierwej koledzy pochwycili go, położyli, a nauczyciel udzielił mu taką samą liczbę prętów, ale już z upomnieniem: — Nie bądź hardy! nie bądź hardy!… W kwadrans później zaczęła się nauka oddziału wyższego, a niższy poszedł na rekreację, do kuchni profesora. Tam, jedni pod dyrekcją gospodyni skrobali kartofle, drudzy nosili wodę, inni pokarm dla krowy, — i na tem zajęciu upłynął im czas do południa. Kiedy Antek wrócił do domu, matka zapytała go: — A co? uczyłeś się? — Uczyłem. — A dostałeś? — O! i jeszcze jak! Dwa razy. — Za naukę? — Nie, ino na rozgrzewkę. — Bo widzisz to początek. Dopiero później będziesz brał i za naukę! — pocieszyła go matka. Antek zamyślił się frasobliwie. Ha, trudno — rzekł w duchu. — Bije, bo bije, ale przynajmniej pokaże, jak się wiatraki stawiają. Od tej pory dzieci najniższego oddziału uczyły się wciąż czterech pierwszych liter, a potem szły do kuchni i na podwórze pomagać profesorskiej gospodyni. O wiatrakach mowy nie było. Jednego dnia na dworze mróz był lżejszy, profesorowi także jakoś serce odtajało, więc chciał wytłómaczyć najmłodszym swoim wychowańcom pożytek pisma. — Patrzcie, dzieci, — mówił, pisząc na tablicy wyraz dom: — jaka to mądra rzecz pisanie! Te trzy znaczki takie małe i tak niewiele miejsca zajmują, a jednak oznaczają — dom. Jak tylko na ten wyraz popatrzysz, to zaraz widzisz przed oczyma cały budynek, drzwi, okna, sień, izby, piece, ławy, obrazy na ścianach, krótko mówiąc: widzisz dom ze wszystkiem, co się w nim znajduje. Antek przecierał oczy, wychylał się, oglądał napisany na tablicy wyraz, ale domu żadnym sposobem zobaczyć nie mógł. Wreszcie trącił swego sąsiada i spytał: — Widzisz ty tę chałupę, co o niej profesor gadają? — Nie widzę — odparł sąsiad. — Musi to chyba być łgarstwo! — zakonkludował Antek. Ostatnie zdanie usłyszał nauczyciel i krzyknął: — Jakie łgarstwo? Co łgarstwo? — A to, że na tablicy jest dom. Przecie tam jest ino trochę kredy, ale domu nie widno — odparł naiwnie Antek. Nauczyciel porwał go za ucho i wyciągnął na środek szkoły. — Na rozgrzewkę go! — zawołał i znowu powtórzyła się, z najdrobniejszymi szczegółami, dobrze już chłopakowi znana ceremonia. Gdy Antek wrócił do domu czerwony, spłakany i jakoś nie mogący znaleźć miejsca, matka znowu go zapytała: — Dostałeś? — A może matula myślą, że nie? — stęknął chłopiec. — Za naukę? — Nie za naukę, ino na rozgrzewkę! Matka machnęła ręką. — Ha! — rzekła po namyśle — musisz jeszcze poczekać, to ci tam kiedy dadzą i za naukę. A potem, dokładając drew do ognia na kominie, mruczała sama do siebie: — Tak to zawsze wdowie i sierocie na tej ziemi doczesnej! Żebym ja profesorowi miała dać z pół rubla, a nie czterdzieści groszy, toby mi chłopca od razu wziął. A tak baraszkuje sobie z nim i tyle. A Antek, słysząc to, myślał: — No, no! jeżeli on tak baraszkuje ze mną, to dopiero będzie, jak mnie uczyć zacznie! Na szczęście, czy nieszczęście, obawy chłopca nie miały się nigdy ziścić. Jednego dnia, było to już we dwa miesiące po wstąpieniu Antka do szkoły, przyszedł do jego matki nauczyciel i po zwykłych przywitaniach zapytał: — Jakże, moja kobieto, będzie z waszym chłopakiem? Daliście za niego czterdzieści groszy, ale na początku, i już trzeci miesiąc idzie, a ja szeląga nie widzę! To się tak przecie nie godzi; płaćcie choć i po czterdzieści groszy, ale co miesiąc. A wdowa na to: — Skądże ja wezmę, kiedy nie mam! Co jaki grosz zarobię, to wszystko idzie do gminy. Nawet dzieciskom szmaty niema za co kupić. Nauczyciel wstał z ławy, nałożył czapkę w izbie i odparł: — Jeżeli tak, to Antek nie ma po co chodzić do szkoły. Ja tam sobie nad nim darmo ręki zrywać nie będę. Taka nauka, jak moja, to nie dla biedaków. Zabrał się i wyszedł, a wdowa patrząc za nim, myślała: — Jużci prawda. Jak świat światem, to ino pańskie dzieci chodziły do nauki. A gdzie zaś prosty człowiek mógłby na to wystarczyć!… Zawołała znowu kuma Andrzeja na radę, i poczęli oboje egzaminować chłopca. — Cóżeś się ty, wisusie, nauczył przez te dwa miesiące? — pytał go Andrzej. — Przecie matka wydali na cię czterdzieści groszy… — Jeszcze jak! — wtrąciła wdowa. — Com się tam miał nauczyć! — odparł chłopiec. — Kartofle skrobią się tak we szkole, jak i w domu, świniom tak samo daje się jeść. Tyle tylko, żem parę razy profesorowi buty wyczyścił. Ale za to porwali na mnie odzienie przy tych tam… rozgrzewkach… — No, a z nauki toś nic nie połapał? — Kto tam co połapie! — mówił Antek. — Jak nas uczy po chłopsku — to łże. Napisze se na tablicy jakiś znak i mówi, że to dom z izbą, sienią, z obrazami. Człowiek przecie ma oczy i widzi, że to nie jest dom. A jak nas uczy po szkolnemu, kat go zrozumie! Jest tam kilku starszych, co po szkolnemu pieśni śpiewają, ale młodszy to dobrze, jak się trochę kląć nauczy… — Ino kiedy spróbuj gadać tak paskudnie, to ja ci dam! — wtrąciła matka. — No, a do gospodarstwa nigdy, chłopaku, nie nabierzesz ochoty? — spytał Andrzej. Antek pocałował go w rękę i rzekł: — Poślijcie mnie już tam, gdzie uczą budować wiatraki. Starzy, jak na komendę, wzruszyli ramionami. Nieszczęsny wiatrak, po drugiej stronie Wisły mielący zboże, tak ugrzązł w duszy chłopca, że go już stamtąd żadna siła wydobyć nie mogła. Po długiej naradzie postanowiono czekać. I czekano. Upływał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, nareszcie chłopak doszedł do dwunastu lat, ale w gospodarstwie wciąż niewielkie oddawał usługi. Strugał swoje patyki, a nawet rzeźbił cudackie figury. I dopiero gdy mu się kozik zepsuł, a matka na nowy nie dawała pieniędzy, wynajmował się do roboty. Jednemu nocą koni na łące pilnował, zatopiony w siwej mgle wieczornej i zapatrzony na gwiazdy; innemu woły prowadził przy orce; czasem poszedł do lasu po jagody lub grzyby i sprzedawał szynkarzowi Mordce za kilka groszy cały kosz. W chacie im się nie wiodło. Gospodarstwo bez chłopa to, jak ciało bez duszy; a wiadomo, że ojciec Antka już od kilku lat wypoczywał na tem wzgórzu, gdzie, przez żywopłot, czerwonymi jagodami okryty, spoglądają na wioskę smutne krzyże. Wdowa do obrządzenia roli najmowała parobka, resztę pieniędzy musiała odnosić do gminy, a dopiero za to, co zostało, karmić siebie i chłopców. Jadali też codzień barszcz z chleba i kartofle, czasem kaszę i kluski, rzadziej groch, a mięso — chyba tylko na Wielkanoc. Niekiedy i tego w chacie nie stało, a wówczas wdowa, nie potrzebując pilnować komina łatała synom sukmanki. Mały Wojtek płakał, a Antek z nudów, w porze obiadowej, łapał muchy i po takiej uczcie znowu szedł na dwór do strugania swoich drabin, płotów, wiatraków i Świętych. Bo także wystrugiwał i Świętych, co prawda, na początek bez twarzy i rąk. Nareszcie kum Andrzej, wierny przyjaciel osieroconej rodziny, wyrobił Antkowi miejsce u kowala, w drugiej wsi. Jednej niedzieli poszli tam z wdową i chłopcem. Kowal przyjął ich niezgorzej. Wypróbował chłopca w rękach i krzyżu, a widząc, że na swój wiek jest wcale mocny, przyjął go do terminu, bez zapłaty i tylko na sześć lat. Straszno i smutno było chłopcu patrzeć, jak płacząca matka i stary Andrzej, pożegnawszy jego i kowala, skryli się już za sadami, idąc z powrotem do domu. Było mu jeszcze smutniej, kiedy spał pierwszą noc pod cudzym dachem, w stodółce, między nieznanymi sobie chłopakami kowala, którzy zjedli jego kolację i jeszcze dali mu do snu parę kułaków, na zadatek dobrej przyjaźni. Ale kiedy na drugi dzień, równo ze świtem, poszli gromadą do kuźni, gdy rozniecili ognisko, Antek począł dąć pękatym miechem, a inni śpiewając z majstrem: „Kiedy ranne wstają zorze”, poczęli kuć rozpalone żelazo, — w chłopcu zbudził się jakby nowy duch. Dźwięk metalu, rytmiczny huk, pieśń, której aż las odpowiadał echem — wszystko to upoiło chłopca… Zdaje się, że w sercu jego aniołowie niebiescy naciągnęli kilka strun, nieznanych innym chłopskim dzieciom, i że struny te odezwały się dopiero dziś, przy sapaniu miecha, tętnieniu młotów i pryskających z żelaza iskrach. Ach, jakiby z niego był dziarski kowal, a może i co więcej… Bo chłopak, choć nowa robota podobała mu się okrutnie, wciąż myślał o swoich wiatrakach. Kowal, dzisiejszy opiekun Antka, był człowiek nijaki. Kuł żelazo i piłował je ani źle, ani dobrze. Czasami walił chłopców, aż puchli, a najwięcej dbał o to, ażeby się zbyt prędko nie wyuczyli kunsztu. Bo taki młodzik, wyszedłszy z terminu, mógłby pod bokiem swemu rodzonemu majstrowi kuźnię założyć i zmusić go do staranniejszej roboty!… A trzeba wiedzieć, że majster miał jeszcze jeden obyczaj. Na drugim końcu wsi mieszkał wielki przyjaciel kowala – sołtys, który w zwykłe dnie prawie nie odchodził od pracy, ale gdy mu co kapnęło z urzędu, rzucał gospodarstwo i szedł do karczmy mimo kuźni. Bywało tego raz, albo i dwa razy na tydzień. Idzie sobie tedy sołtys, z zapracowanym na urzędzie groszem, pod sosnową wiechę, i niechcący zbacza do kuźni. — Pochwalony! — woła do kowala, stojąc za progiem. — Pochwalony! — odpowiada kowal. — A jak tam w polu? — Niczego — mówi sołtys. — A jak u was, w kuźni? — Niczego, mówi kowal. — Chwała Bogu, żeście choć aby raz wyleźli z chałupy. — A tak — odpowiada sołtys. — Takem się ci zgadał w kancelarji, że muszę choć odrobinę zęby popłókać. Może pójdziecie i wy od tego kurzu? — Ma się rozumieć, że pójdę, przecie zdrowie jest najpierwsze — odpowiedział kowal, i nie zdejmując fartucha, szedł wraz z sołtysem do karczmy. A kiedy już raz wyszedł, mogli chłopcy na pewno gasić ognisko. Żeby robota była najpilniejsza, żeby się walił świat, ani majster, ani sołtys przed wieczorem nie wyszli z karczmy, chyba że sołtysowi narzuciła się jaka urzędowa czynność. Dopiero późno w nocy wracali do domu. Zwykle sołtys wiódł kowala pod rękę, a ten dźwigał butelkę „płókania” na jutro. Na drugi dzień sołtys był zupełnie trzeźwy i gospodarował aż do nowego zarobku na urzędzie, ale kowal wciąż zaglądał do przyniesionej butelki, dopóki się dno nie pokazało, i tym sposobem od jednego zamachu wypoczywał przez dwa dni. Już półtora roku nadymał Antek miechy w kuźni, nie robiąc zdaje się nic więcej, i półtora roku majster z sołtysem regularnie płókali zęby pod sosnową wiechą. Aż raz zdarzył się wypadek. Kiedy sołtys z kowalem siedzieli w karczmie, nagle, po pierwszym półkwaterku, dano znać, że ktoś tam powiesił się — i gwałtem wyciągnięto sołtysa z za stołu. Kowal, nie mając odpowiedniego towarzystwa, musiał zaprzestać płókania, ale kupił niezbędną butelkę i powoli wracał z nią ku domowi. Tymczasem do kuźni przyszedł chłop z koniem do okucia. Ujrzawszy go, terminatorowie zawołali: — Niema majstra, dziś robi z sołtysem płókanie! — A z was to żaden nie potrafi szkapy okuć? — spytał markotnie gospodarz. — Kto tam potrafi! — odparł najstarszy terminator. — Ja wam okuję! — odezwał się nagle Antek. Tonący chwyta się brzytwy, więc i chłop zgodził się na propozycję Antka, choć niewiele mu ufał, a jeszcze inni terminatorowie wyśmiewali go i wymyślali. — Widzisz go, niedorostka! — mówił najstarszy. — Jak żyje, nie trzymał młota w garści, tylko dymał i węgli dokładał, a dziś porywa się na kucie koni!… Widać jednak, że Antek miewał młot w garści, bo zawinąwszy się, w niedługim nawet czasie odkuł kilka gwoździ i podkowę. Wprawdzie podkowa była za wielka i niezbyt foremna, ale swoją drogą terminatorowie pootwierali gęby. Właśnie, przyszedł na tę chwilę i majster. Opowiedziano mu, co się stało, pokazano podkowę i gwoździe. Kowal obejrzał i aż przetarł krwią nabiegłe oczy. — A ty gdzieś się tego nauczył, złodzieju? — zapytał Antka. — A w kuźni — odparł chłopiec, zadowolony z komplementu. — Jak pan majster poszedł na płókanie, a oni rozbiegli się, to ja wykuwałem różne rzeczy z ołowiu, albo i żelaza. Majster tak był zmieszany, że nawet zapomniał bić Antka za psucie materjałów i narzędzi. Aż poszedł na radę do żony, skutkiem czego chłopca wydalono z kuźni i przeznaczono do gospodarstwa. — Za mądryś ty, kochanku! — mówił mu kowal. — Nauczyłbyś się fachu we trzy lata i później byś uciekł. A przecież matka oddała mi cię na sześć lat — do służby. Pół roku jeszcze był Antek u kowala. Kopał w ogrodzie, pełł, rąbał drzewo, kołysał dzieci, ale już nie przestąpił progu kuźni. Pod tym względem wszyscy go rzetelnie pilnowali: i majster, i majstrowa, i chłopcy. Nawet własna matka Antkowa i kum Andrzej, choć wiedzieli o dekrecie kowalskim, nic przeciw niemu nie mówili. Według umowy i obyczaju, chłopiec dopiero po sześciu latach miał prawo jako tako fuszerować kowalstwo. A że był dziwnie bystry i nie uczony przez nikogo nauczył się kowalstwa sam, w ciągu roku, więc tem gorzej dla niego! Swoją drogą Antkowi uprzykrzył się taki tryb życia. — Mam ja tu kopać i drwa rąbać, więc wolę to samo robić u matki! Tak sobie myślał przez tydzień, przez miesiąc. Wahał się. Ale w końcu — uciekł od kowala i wrócił do domu. Te jednak parę lat wyszły mu na dobre. Chłopak wyrósł, zmężniał, poznał trochę więcej rzemieślniczych narzędzi. Teraz, siedząc w domu, pomagał czasem przy gospodarstwie, ale przeważnie robił swoje maszyny i rzeźbił figury. Tylko już prócz kozika miał dłótko, pilnik i świderek i władał niemi tak biegle, że niektóre z jego wyrobów począł nawet kupować Mordko szynkarz. Na co? Antek o tem nie wiedział, chociaż jego wiatraki, chaty, sztuczne skrzynki, święci i rzeźbione fajki rozchodziły się po całej okolicy. Dziwiono się talentowi nieznanego samouka, niezgorzej nawet płacono za wyroby Mordce, ale o chłopca nikt nie pytał, a tembardziej nikt nie myślał o podaniu mu pomocnej ręki. Alboż kto pielęgnuje polne kwiaty, dzikie gruszki i wiśnie, choć niby wiadomo, że przy staraniu i z nich byłby większy pożytek?… Tymczasem chłopiec podrastał, a dziewuchy i kobiety wiejskie coraz milej na niego spoglądały i coraz częściej mówiły między sobą: — Ładny bestja, bo ładny! Rzeczywiście Antek był ładny. Był dobrze zbudowany, w sobie zręczny i prosto się trzymał, nie tak jak chłopi, którym ramiona zwieszają się, a nogi ledwie posuwają się od ciężkiej pracy. Twarz także miał nie taką, jak inni, ale rysy bardzo regularne, cerę świeżą, wyraz rozumny. Miał też jasne kędzierzawe włosy, ciemnawe brwi i ciemno-szafirowe oczy, marzące. Mężczyźni dziwili się jego sile i sarkali na to, że próżnował. Ale kobiety wolały mu patrzeć w oczy. — Jak on bestja spoglądnie na człowieka, – mówiła jedna z bab – to aż cię mrowie przechodzi. Taki jeszcze młodziak, a już patrzy na cię jak dorosły szlachcic!… — Bo to prawda! — zaprzeczała druga. — On patrzy zwyczajnie jak niedorostek, ino ma taką słodkość w ślipiach, że aż cię rozbiera. Ja się na tem znam!… — Chyba ja się lepiej znam — odparła pierwsza. — Przeciem służyła we dworze… A gdy się kobiety spierały tak o patrzenie Antkowe, on tymczasem na nie nie patrzał wcale. U niego więcej jeszcze znaczył dobry pilnik, aniżeli najładniejsza kobieta. W tym czasie wójt, stary wdowiec, który już córkę z pierwszego małżeństwa wydał za mąż i miał jeszcze w domu kilkoro małych dzieci z drugiego małżeństwa, ożenił się trzeci raz. A jako zwykle łysi miewają szczęście, więc wynalazł sobie za Wisłą żonkę młodą, piękną i bogatą. Kiedy para ta stanęła przed ołtarzem, ludzie poczęli się śmiać; a i sam ksiądz trochę pokiwał głową, że tak nie pasowali do siebie. Wójt trząsł się, jak dziad, który ze szpitala wyjdzie, i dlatego tylko był mało siwy, że miał głowę łysą jak dynia. Wójtowa była jak iskra. Czysta Cyganka, z wiśniowymi ustami, nieco odchylonemi, i z oczyma czarnymi, w których niby ogień paliła się jej młodość. Po weselu, dom wójta, zwykle cichy, bardzo się ożywił, bo raz w raz przybywali goście. To strażnik, który częstsze miewał niż zwykle interesa do gminy; to pisarz, który, znać, nie dosyć nacieszywszy się wójtem w kancelarji, jeszcze go w domu odwiedzał; to znów strzelcy rządowi, których dotąd we wsi niebardzo kiedy widywano. Nawet sam profesor, odebrawszy miesięczną pensję, cisnął w kąt stary kożuch i ubrał się – jak magnat, tak, że niejeden wiejski człowiek począł go tytułować: wielmożnym dziedzicem. I wszyscy owi strażnicy, strzelcy, pisarze i nauczyciele ciągnęli do wójtowej, jak szczury do młyna. Ledwie jeden wszedł do izby, już drugi wystawał za płotem, trzeci sunął z końca wsi, a czwarty kręcił się koło wójta. Jejmość rada była wszystkim, śmiała się, karmiła, poiła gości. Ale też czasem wytargała którego za włosy, a nawet i wybiła, bo humor u niej łatwo się zmieniał. Nareszcie, po półrocznym weselu, zaczęło być trochę spokojniej. Jedni goście znudzili się, drugich wójtowa przepędziła, i tylko podstarzały profesor, sam licho jedząc i morząc głodem swoją gospodynię, za każdą pensją miesięczną kupował sobie jakiś figlas do ubrania i siadywał u wójtowej na progu (bo go z izby wyganiano) albo klął i wzdychał pomiędzy opłotkami. Jednej niedzieli poszedł Antek na sumę, jak zwykle, z matką i bratem. W kościele było już ciasno, ale dla nich znalazło się jeszcze trochę miejsca. Matka uklękła między kobietami na prawo, Antek z Wojtkiem między chłopami na lewo, i każdy modlił się, jak umiał. Naprzód do Świętego w wielkim ołtarzu, potem do Świętego, co stoi wyżej nad tamtym, potem do Świętych w ołtarzach bocznych. Modlił się za ojca, którego przytłukło drzewo, i za siostrę, której za prędko choroba w piecu wyszła, i za to, ażeby Pan Bóg miłosierny i Jego Święci ze wszystkich ołtarzów dali mu szczęście w życiu, jeżeli taka będzie ich wola. Wtem, gdy Antek już czwarty raz z kolei powtarza swoje pacierze, uczuł nagle, że ktoś udeptał go w nogę i ciężko oparł mu się na ramieniu. Podniósł głowę. Przeciskając się pomiędzy ciżbą ludu, stała nad nim wójtowa, na twarzy smagła, zaczerwieniona, zadyszana z pośpiechu. Ubierała się jak chłopka, a z pod chustki, spadającej z ramion, widać było koszulę z cieniutkiego płótna i sznury paciorków z bursztynów i korali. I popatrzyli sobie w oczy. Ona wciąż nie zdejmowała mu ręki z ramion, a on… klęczał, patrzał na nią, jak na cudowne zjawisko, nie śmiejąc ruszyć się, aby mu nagle nie znikła. Między ludźmi poczęto szeptać. — Usuńcie się, kumie, pani wójtowa idą… Kumowie usunęli się, i wójtowa poszła dalej, aż przed wielki ołtarz. W drodze niby potknęła się i znowu spojrzała na Antka, a chłopca aż gorąco oblało od jej oczu. Potem usiadła na ławce i modliła się z książki, czasami podnosząc głowę i spoglądając na kościół. A kiedy na podniesienie zrobiło się cicho, jakby makiem zasiał, i pobożni upadli na twarze, ona złożyła książkę i znowu odwróciła się do Antka, topiąc w nim ogniste źrenice. Na jej cygańską twarz i sznur paciorków spłynął z okna snop światła, i wydała się chłopcu jako święta, wobec której ludzie milkną i rzucają się w proch. Po sumie, ludzie tłumem poszli do domów. Wójtową otoczyli pisarz, nauczyciel i gorzelnik z trzeciej wsi, i już Antek nie mógł jej zobaczyć. W chacie postawiła matka chłopakom doskonały krupnik, zabielony mlekiem, i wielkie pierogi z kaszą. Ale Antek, choć lubił to, jadł ledwie jednym zębem. Potem zabrał się, poleciał w góry, i położywszy się na najwyższym szczycie patrzył stamtąd na wójtową chatę. Ale widział tylko słomiany dach i mały niebieski dymek, wydobywający się powoli z obielonego komina. Więc zrobiło mu się tak czegoś tęskno, że schował twarz w starą sukmanę i zapłakał. Pierwszy raz w życiu uczuł wielką swoją nędzę. Chata ich była najuboższą we wsi, a pole najgorsze. Matka, choć przecie gospodyni, pracować musiała jak komornica i odziewała się prawie w łachmany. Na niego patrzano we wsi jak na straceńca, który nie wiadomo po co innym chleb zjada. A co go się nie nabili, co go się nawet psy nie nagryzły!… Jakże daleko było mu do profesora, gorzelnika, a choćby i do pisarza, którzy, ile razy chcieli, mogli wejść do wójtowskiej chaty i gadać z wójtową! Jemu zaś nie o wiele chodziło. Pragnął tylko, żeby jeszcze choć raz jeden, jedyny i ostatni raz w życiu, oparła mu kiedy wójtowa na ramieniu rękę i spojrzała w oczy tak, jak w kościele. Bo w jej spojrzeniu mignęło mu coś dziwnego, coś jak błyskawica, przy której na krótką chwilę odsłaniają się niebieskie głębokości, pełne tajemnic. Gdyby je kto dobrze obejrzał, wiedziałby wszystko, co jest na tym świecie, i byłby bogaty, jak król. Antek w kościele nie przypatrzył się dobrze temu, co mignęło w oczach wójtowej. Był nieprzygotowany, olśniony i szczęśliwą sposobność stracił. Ale gdyby ona tak jeszcze kiedy na niego chciała spojrzeć!… Marzyło mu się, że zobaczył przelatujące szczęście i strasznie do niego zatęsknił. Zbudziło się drzemiące serce i wśród boleści poczęło się — jakby przeciągać. Teraz świat wydał mu się całkiem odmienny. Dolina była za szczupła, góry za nizkie, a niebo — bodaj czy się nieopuściło, bo zamiast porywać ku sobie, zaczęło go przygniatać. Chłopiec zeszedł z góry pijany, nie wiedząc jakim sposobem znalazł się nad brzegiem Wisły i, patrząc w rzeczne wiry, czuł, że go coś pociąga ku nim. Miłość, której nawet nazwać nie umiał, spadła nań jak burza, rozniecając w duszy strach, żal, zdziwienie i — albo on wiedział co jeszcze? Odtąd co niedziela chodził do kościoła na sumę i z drżeniem serca czekał na wójtową, myśląc, że jak wtedy położy mu rękę na ramieniu i spojrzy w oczy. Ale wypadki nie powtarzają się, a zresztą uwagę wójtowej pochłaniał teraz gorzelnik, chłop młody i zdrowy, który aż z trzeciej wsi przyjeżdżał… na nabożeństwo. Wówczas Antek wpadł na osobliwy pomysł. Postanowił zrobić piękny krzyżyk i ofiarować wójtowej. Wtedy ona chyba spojrzy na niego i może uleczy z tej tęsknicy, która mu wypijała życie. Za ich wsią, na rozstajnych drogach, znajdował się dziwny krzyż. Od podstawy owijały go powoje. Nieco wyżej była drabinka, włócznia i cierniowa korona, a u szczytu, przy lewem ramieniu, wisiała jedna ręka Chrystusa, bo resztę figury ktoś ukradł — pewnie na czary. Ten to krzyż wziął Antek za model. Strugał więc, przerabiał i nanowo zaczynał swój krzyżyk, starając się, ażeby był piękny i wójtowej godny. Tymczasem na wieś spadło nieszczęście. Wisła wylała, przerwała tamę i zniszczyła przybrzeżne pola. Ludzie wiele stracili, ale najwięcej Antkowa matka. W chacie jej pokazał się nawet głód. Trzeba było iść na zarobek; chodziła więc i sama nieboga, i Wojtusia oddała na pastucha. Ale wszystko to nie wystarczało. Antek, nie chcący jąć się pracy gospodarskiej, był dla niej prawdziwym ciężarem. Widząc to, stary Andrzej począł nalegać na chłopca, ażeby poszedł w świat. — Jesteś przecie chłopak bystry, silny, zręczny do rzemiosła, więc udaj się między miejskich ludzi. Tam nauczysz się czego i jeszcze matce będziesz pomocny, a tu ostatni kęs chleba odejmujesz od gęby. Antek aż pobladł na myśl, że przyjdzie mu opuścić wieś bez zobaczenia się choć raz z wójtową. Rozumiał jednak, że inaczej być nie może, i tylko prosił, żeby mu zostawili kilka dni. Przez ten czas z podwojoną gorliwością rzeźbił swój krzyżyk i wyrzeźbił bardzo ładny, z powojem u dołu, z narzędziami męki i z ręką Pańską przy lewym ramieniu. Ale gdy skończył robotę, żadną miarą nie miał odwagi pójść do wójtowskiego mieszkania i swój dar ofiarować wójtowej. Przez ten czas matka połatała mu odzienie, pożyczyła od Mordki rubla na drogę, wystarała się o chleb i ser do kobiałki, wypłakała się. Ale Antek wciąż marudził, z dnia na dzień odwlekając swoje wyjście. Zniecierpliwiło to Andrzeja, który jednej soboty wywołał chłopca z chaty i rzekł mu surowo: — No, a kiedyż ty, chłopaku, opamiętasz się? Czy chcesz, żeby przez ciebie matka z głodu i z pracy zmarła? Przecie ona swojemi starymi rękoma nie wykarmi siebie i takiego, jak ty, draba, co próżnuje po całych dniach!… Antek schylił mu się do nóg. — Poszedłbym już, Andrzeju, ale kiedy mi strasznie żal porzucać swoich! Nie powiedział jednak, kogo mu żal najwięcej. — Oho! — zawołał Andrzej. — A cóżeś ty, dziecko przy piersi, że nie możesz się obejść bez matki? Dobry z ciebie chłopak, ani słowa, ale masz w sobie takiego niechcieja, coby cię tu do siwych włosów trzymał matce na karku. Dlatego ja ci powiem: jutro święta niedziela, wszyscy będziemy wolni i odprowadzimy cię. Więc po nabożeństwie zjesz obiad i pójdziesz. Dłużej tu z założonymi rękoma niema co siedzieć. Ty najlepiej wiesz, że mówię prawdę. Antek, upokorzony, wrócił do chaty i powiedział, że już jutro pójdzie w świat szukać roboty i nauki. Biedna kobieta, połykając łzy, poczęła szykować go do drogi. Dała mu starą kobiałkę, jedyną w chacie, i torbę parcianą. W kobiałkę włożyła trochę jadła, a w torbę pilniki, młotek, dłótka i inne narzędzia, którymi Antek od tylu lat wyrabiał swoje zabawki. Nadeszła noc. Antek legł na twardej ławie, ale zasnąć nie mógł. Uniósł głowę, patrzał na dogasające w kominie węgle, słuchał dalekiego szczekania psów, albo świerkania świerszcza w chacie, który nad nim tak wołał, jak wołają polne koniki nad opuszczonym grobem małej jego siostry, Rozalji. Wtem usłyszał jakiś szmer w rogu izby. To bezsenna matka jego pocichu szlochała… Antek ukrył głowę pod sukmanę. Słońce było wysoko, kiedy się obudził. Matka już wstała i drżącymi rękoma ustawiała garnuszki przy ogniu. Potem wszyscy razem usiedli za stół, do śniadania, i trochę podjadłszy, poszli do kościoła. Antek miał na piersiach pod sukmaną swój krzyżyk. Co chwilę przyciskał go, oglądając się niespokojnie, czy gdzie wójtowej nie widać, i myśląc z trwogą, jak też on jej swój dar doręczy? W kościele nie było wójtowej. Chłopak, klęcząc na środku, machinalnie odmawiał modlitwy, ale co mówił?… nie rozumiał. Gra organów, śpiew ludu, dźwięk dzwonków i własne cierpienie w duszy jego zlały się w jedną wielką zawieruchę. Zdawało mu się, że cały świat drży w posadach w tej chwili, kiedy on ma opuścić tę wieś, ten kościół i wszystkich, których ukochał. Ale na świecie było spokojnie, tylko w nim tak kipiał żal. Nagle organy ucichły, a ludzie pochylili głowy. Antek ocknął się, spojrzał. Jak wówczas, tak i dziś było Podniesienie, i jak wówczas, w ławce przy wielkim ołtarzu, siedziała wójtowa. Wtedy chłopiec ruszył ze swego miejsca między ciżbą ludu, zaczołgał się na kolanach aż do owej ławki i znalazł się u nóg wójtowej. Sięgnął za pazuchę i wydobył krzyżyk. Ale odbiegła go wszelka śmiałość, a głos mu zamarł tak, że jednego wyrazu nie mógł przemówić. Więc, zamiast oddać krzyżyk tej, dla której rzeźbił go przez parę miesięcy, wziął i zawiesił swoją pracę na gwoździu, wbitym w ścianę obok ławki. W tej chwili ofiarował Bogu drewniany krzyżyk, a razem z nim swoją tajemną miłość i niepewną przyszłość. Wójtowa zauważyła szmer i spojrzała na chłopca ciekawie, tak samo jak wtedy. Ale on nic nie widział, bo mu się oczy zasłoniły łzami. Po sumie matka z dziećmi wróciła do chaty. Ledwie zjedli kartoflankę i trochę klusków, ukazał się w izbie kum Andrzej i po przywitaniu rzekł: — No, chłopcze! zabieraj się! Komu w drogę, temu czas. Antek podpasał sukmanę rzemykiem, przewiesił torbę z narzędziami przez jedno ramię, a kobiałkę przez drugie. Gdy już wszyscy gotowi byli do drogi, chłopiec ukląkł, przeżegnał się, i ucałował klepisko chaty, jak podłogę kościelną. Potem matka wzięła go za jedną rękę, brat Wojtuś za drugą, i jak pana młodego do ślubu, wiedli go oboje najukochańsi na próg świata. Stary Andrzej wlókł się za nimi. — Masz tu rubla, Antku — mówiła matka wciskając chłopcu w rękę gałganek, pełen miedzianych pieniędzy. — Nie kupuj za to dziecko statków do krajania, ino schowaj se ten grosz na złe czasy, kiedy ci się jeść zachce. A jeżeli kiedy zarobisz taki pieniądz, to daj go na mszę świętą, ażeby ci Bóg błogosławił. I szli tak wolno, wąwozem pod górę, aż im wieś z oczu znikła; tylko z karczmy dolatywało ciche granie skrzypków i dudnienie bębna z dzwonkami. Wreszcie i to ucichło; znaleźli się na wyżynie. — No, wróćwa się już! — rzekł Andrzej. — A ty, chłopaku, idź wciąż drogą i pytaj się o miasto. Bo tobie nie na wsi mieszkać, ino w mieście, gdzie ludzie chętniejsi są do młotka, niż do roli. Wdowa na to odezwała się z płaczem: — Kumie Andrzeju, odprowadźmyż go choć do figury świętej, gdzieby pobłogosławić go można. A potem biadała: — Czy kto kiedy słyszał, żeby rodzona matka dziecko swoje wiodła na stracenie? Wychodzili, prawda, od nas chłopacy do wojska, ale to był mus. Nigdy przecie nie widziano, żeby kto z własnej woli opuszczał wieś, gdzie się urodził i gdzie go przyjąć powinna święta ziemia. Oj! doloż ty moja, dolo, że ja już trzecią osobę z chaty wyprowadzam, a sama jeszcze żyję na świecie!… A schowałeś, synusiu, pieniądze? — Schowałem matulu. Doszli i do figury i poczęli się żegnać. — Kumie Andrzeju, — mówiła wdowa, łkając — wyście tyle świata widzieli, wyście z bractwa, pobłogosławcież tego sierotę… a dobrze, żeby się nim Pan Bóg opiekował. Andrzej popatrzył w ziemię, przypomniał sobie modlitwę za podróżnych, zdjął czapkę i położył ją pod figurą. Potem wzniósł ręce ku niebu, a gdy wdowa i obaj jej synowie uklękli, począł mówić: — O Boże święty, Ojcze nasz, któryś naród swój wyprowadził z ziemi Egipskiej i z domu niewoli, który każdemu stworzeniu, co się rucha, dajesz pokarm, który ptaki powietrzne do ich starodawnych gniazd powracasz, Ciebie prosimy, bądź miłościw temu podróżnemu, ubogiemu i strapionemu! Opiekuj się nad nim, Boże nasz święty, w złych przygodach pocieszaj, w chorobie zdrów, w głodzie nakarm i w nieszczęściu ratuj. Bądź mu, Panie, miłościw, pośród obcych, jakoś był Tobiaszowi i Józefowi. Bądź mu Ojcem i Matką. Za przewodników daj mu Aniołów Swoich, a gdy spełni, co sobie zamierzył — do naszej wsi i do jego domu szczęśliwie go powróć. Tak się modlił chłop, w świątyni, gdzie polne zioła pachniały, śpiewały ptaki, gdzie pod nimi błyszczała w ogromnych skrętach Wisła, a nad nimi stary krzyż szeroko otwierał ramiona. Antek upadł do nóg matce, potem Andrzejowi, ucałował brata i — poszedł drogą. Ledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, aż wdowa zawołała za nim: — Antku.… — Co, matulu??… — A jak ci tam będzie źle u obcych, wracaj do nas… Niech cię Bóg błogosławi… — Zostańcie z Bogiem! — odparł chłopak. Znowu uszedł kawał drogi, i znowu zawołała za nim smutna matka: — Antku!… Antku!… — Co, matulu? — spytał chłopiec. Głos jego już słabiej dolatywał. — A nie zapomnij o nas, synusiu! Niech cię Bóg błogosławi! — Zostańcie z Bogiem! I szedł, szedł, szedł, jak ów chłopak, co wybrał się po cyrograf, wystawiony na własną duszę. Wreszcie za wzgórkiem znikł. Na polu rozlegał się jęk zbolałej matki. Ku wieczorowi niebo zaciągnęło się chmurami i spadł drobny deszcz. Ale że chmury nie były gęste, więc przedarły się przez nie blaski zachodzącego słońca. Zdawało się, że nad szarem polem i nad grzązką gliniastą drogą unosi się złote sklepienie, powleczone żałobną krepą. Po tem polu szarem i cichem, bez drzew, po drodze grzązkiej, posuwał się zwolna strudzony chłopiec, w siwej sukmance, z kobiałką i torbą na plecach. Zdawało się, że wśród głębokiego milczenia krople deszczu nucą tęskną melodję znanej pieśni: Przez dolinę, przez pole, Idzie sobie pacholę, Idzie sobie i śpiéwa, Wiatr mu z deszczem przygrywa! · · · · · · · · · · · · · · · Może spotkacie kiedy wiejskiego chłopca, który szuka zarobku i takiej nauki, jakiej między swoimi nie mógł znaleźć. W jego oczach zobaczycie jakby odblask nieba, które przegląda się w powierzchni spokojnych wód; w jego myślach poznacie naiwną prostotę, a w sercu tajemną i prawie nieświadomą miłość. Wówczas podajcie rękę pomocy temu dziecku. Będzie to nasz mały brat, Antek, któremu w rodzinnej wsi stało się już za ciasno, więc wyszedł w świat, oddając się w opiekę Bogu i dobrym ludziom. Bolesław Prus.
W raporcie przytoczono również doniesienia o kolejnych przetasowaniach wśród rosyjskich dowódców. Według rosyjskiego zespołu dziennikarzy śledczych Conflict Intelligence Team (CIT) dowódca Zachodniego Okręgu Wojskowego Aleksandr Żurawlow, który nadzorował ostrzały amunicją kasetową w Charkowie, a wcześniej w Syrii, został zastąpiony przez byłego dowódcę 8. Armii Ogólnowojskowej Andrieja Syczewoja. Szef sztabu tego okręgu Aleksiej Zawizjon miał natomiast zostać zwolniony. Siły ukraińskie mogą w najbliższej przyszłości wycofać się z Lisiczańska i obwodu ługańskiego. Wcześniejszy zaciekły opór w Siewierodoniecku zadał Rosjanom duże straty, a Kijów może kontynuować takie podejście aż do kulminacji rosyjskiego ataku, lub do momentu, gdy siły ukraińskie znajdą się na łatwiejszych do obrony pozycjach wzdłuż prostszej linii z ufortyfikowanymi miastami – twierdzi ISW. Tempo i wynik kolejnej fazy rosyjskiej kampanii może zależeć po części od zdolności Rosjan do regeneracji siły bojowej wojsk, które uczestniczyły w bitwie o Siewierodonieck. By wziąć udział w dalszej ofensywie, wojska te muszą również przekroczyć rzekę Doniec, a to może być utrudnione, ponieważ Rosjanie wysadzili trzy najważniejsze mosty w pobliżu miasta. Rosyjska armia wciąż poszukuje dodatkowych rezerw, by uzupełnić straty w ludziach poniesione na Ukrainie. Sięgnięcie po te rezerwy raczej nie umożliwi jednak rotacji żołnierzy ani nie dostarczy Rosji sił gotowych do walki – twierdzi ISW. Anonimowy urzędnik Pentagonu ocenił, że siły rosyjskie w dalszym ciągu ponoszą znaczne straty w walce o niewielkie zdobycze terytorialne, a grupy, które walczyły w Siewierodoniecku straciły żołnierzy i sprzęt. Położenie i siła tych wojsk są obecnie niejasne, ale nie pojawiły się oznaki, że Rosji udało się już przemieścić wszystkie wojska z Siewierodoniecka – napisano w raporcie. Rosjanie przeprowadzili tymczasem nieskuteczne działania ofensywne na północ od Słowiańska oraz niszczące ataki na miejscowości na zachód od Iziumu, prawdopodobnie w celu zakłócenia ukraińskiej kontrofensywy. Rosjanom nie udało się również poczynić postępów wzdłuż drogi z Biełgorodu do Charkowa i wciąż usiłowali spowolnić postęp Ukraińców w kierunku granicy państwowej oraz Iziumu. Na południu Ukrainy siły ukraińskie w dalszym ciągu prowadziły kontrofensywę na północ od Chersonia i pojawiły się informacje o wyzwoleniu przez nich dwóch miejscowości. Rosyjskie władze okupacyjne na zajętych terenach wciąż podejmują natomiast nieskuteczne działania w celu wprowadzenia rubla jako waluty i przygotowania gruntu pod fałszywe referendum – dodano. Z kolei z informacji przekazanych przez służby wywiadowcze Wielkiej Brytanii wynika, że siły rosyjskie w dalszym ciągu czynią postępy w wysiłkach na rzecz okrążenia miasta Łysyczańsk. Istnieje realna możliwość, że uderzenie rakietą w centrum handlowe Krzemieńczuk w dniu 27 czerwca 2022 r. miało trafić w pobliski cel infrastrukturalny. Niedokładność Rosji w przeprowadzaniu ataków dalekiego zasięgu spowodowała wcześniej masowe wypadki wśród ludności cywilnej, w tym 9 kwietnia 2022 r. na stacji kolejowej Kramatorsk - podano na Twitterze ministerstwa obrony Wlk. Brytanii. Ponadto dodano, że braki w sprzęcie i kadrach rosyjskiego okupanta z wielkim prawdopodobieństwem doprowadzą do kolejnych ostrzałów, które mogą skutkować ofiarami w ludności cywilnej. Źródło: PAP,
Czas i miejsce akcji Miejscem akcji jest rodzinna wieś Antka, w której przyszedł na świat i dorastał. Miejscowość nie została nazwana, czytelnik jednak wie, że znajduje się ona nad Wisłą. Czasem akcji jest wiek XIX. Geneza „Antek” to nowela napisana przez Bolesława Prusa, która została opublikowana pod koniec XIX wieku. Motywy W utworze znaleźć można szereg motywów, których użycie pozwala na lepsze i bardziej pełne zilustrowanie problemu, który stanowi temat utworu. Jednym z ważnych motywów jest motyw ciekawości, która to stanowiła inspirację do podjęcia działań przez Antka. Istotnym jest także przedstawienie zmiany życia oraz roli, którą niosła wiedza. Idea, która pojawiał się w głowie chłopca miała wpływ na całe jego losy. Związany z tym jest motyw twórczości. Można także dopatrzeć się w postaci chłopca osoby artysty nierozumianego. Podczas gdy jego otoczenie zajmuje się ciężką pracą w gospodarstwie, on uważany jest za próżnującą osobę, której talent nie ma realnej wartości. Istotnym jest motyw biedy, która warunkuje losy wszystkich mieszkańców wsi. Pojawia się także motyw zabobonów, ludowych wierzeń, które w tym przypadku okazują się być tragicznymi w skutkach. Ważnym jest także motyw miłości, która staje się dodatkową inspiracją dla Antka do twórczości. Pojawiające się w utworze motywy pokazują realia życia chłopca i sytuację utalentowanego dziecka, które nie jest rozumiane przez otoczenie. Użycie motywu wsi jest w tym kontekście bardzo wymowne i ukazuje ją jako miejsce, które nie jest idyllicznym. Problematyka Opowieść o losach Antka to nowela, która przestawia chłopca niezwykłego, wyróżniającego się na tle społeczności, w której żyje. Jest to nowela, która pokazuje także biedę z innej perspektywy. Bieda zdaje się rodzić myślenie czysto praktyczne, a osoba, która nie podziela tego pojmowania świata, jest po prostu nierozumiana. Ciekawie i zgodnie z założeniami pozytywizmu został przedstawiony obraz wsi. To nie tylko miejsce biedne, ale i takie, gdzie widoczny jest brak edukacji, a także specyficzna mentalność, która sprawia, że Antek nie mógł się rozwinąć nawet podczas pracy u kowala. Ważnym jest także przedstawienie wiejskiej zabobonności oraz wiary w różnorakie przesądy, która może mieć złe skutki. Taki obraz wsi wydaje się być idealną ilustracją dla nawoływania o pracy u podstaw czy pracy organicznej. Warto zauważyć, że historia Antka zdaje się mieć otwarte zakończenie. Chłopiec wyrusza, opuszczając wieś, w której nie ma dla niego miejsca. Utwór pokazuje, jak wiele działań jest tam niezbędnych. Charakterystyka Antka Antek, to młody chłopiec, który zamieszkuje małą wieś nad Wisłą. Jego rodzina jest uboga, a on sam posiada spory talent. Od kiedy odbywa podróż w celu dowiedzenia się, czym jest wiatrak, owładnięty jest myślą zostania konstruktorem tego typu urządzeń. Antek pragnie podjąć naukę, która przybliża go do tego celu. Jest on osobą nawiną, która jest nierozumiana przez otoczenie. Mimo starań nie zdobywa on poparcia rodziny, także i w szkole nie znajduje zrozumienia. Gdy okazuje się, że posiada talent i ma możliwość pobierania szybszych nauk u kowala, zostaje ukarany. Antek to także osoba uczuciowa, która swoją miłość do Wójtowej wyraża poprzez swoją twórczość. Zmuszony przez sytuację chłopiec postanawia wyruszyć w świat. Pokazuje to, że wieś jest dla niego miejscem tak bardzo nieodpowiednim, że mimo tęsknoty i lęku, zmuszony przez sytuację, opuszcza ją. Rozwiń więcej
ZUS zwraca koszty przejazdu do tej instytucji nie tylko osobie wezwanej, ale też osobie jej towarzyszącej. Zwrot kosztów przejazdu następuje na podstawie przedstawionych biletów lub rachunków. Osoba wezwana przez ZUS do osobistego stawiennictwa w sprawach świadczeń z ubezpieczeń społecznych i innych wypłacanych świadczeń może ubiegać się o zwrot kosztów przejazdu – z miejsca zamieszkania do miejsca wskazanego w wezwaniu oraz za podróż powrotną. Przy czym ZUS zwraca poniesione koszty dopiero po przedstawieniu odpowiednich dokumentów, tj. wniosku, biletów albo innych rachunków za przejazd. Zainteresowani zwrotem kosztów przejazdu mogą zdecydować, czy chcą odebrać całą kwotę w gotówce, otrzymać ją przekazem pocztowym pod wskazany adres, czy też prosić o przelanie pieniędzy na rachunek zwrotu kosztów osoby wezwanej Treść jest dostępna bezpłatnie, wystarczy zarejestrować się w serwisie Załóż konto aby otrzymać dostęp do pełnej bazy artykułów oraz wszystkich narzędzi Posiadasz już konto? Zaloguj się. Chcesz dowiedzieć się więcej, sprawdź » Składka zdrowotna przedsiębiorców po zmianie przepisów od 2022 r. (PDF) Źródło: Czy ten artykuł był przydatny? Dziękujemy za powiadomienie Jeśli nie znalazłeś odpowiedzi na swoje pytania w tym artykule, powiedz jak możemy to poprawić. UWAGA: Ten formularz nie służy wysyłaniu zgłoszeń . Wykorzystamy go aby poprawić artykuł. Jeśli masz dodatkowe pytania prosimy o kontakt © Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL Jak zdobyć Certyfikat: Czytaj artykuły Rozwiązuj testy Zdobądź certyfikat 1/10 Emerytury i renty podlegają corocznie waloryzacji od dnia: 1 stycznia 1 marca 1 czerwca 1 września Następne
Antek truciciel wzbudzał zaufanie siedzących w przedziale pasażerów. Łatwo nawiązywał rozmowę, był sympatyczny i uprzejmy. Wypatrywał dogodnego momentu, by niepostrzeżenie wlać do napoju silny środek nasenny. Najczęściej działał w nocnych pociągach, choć nie gardził także innymi miejscami. Kolejne wyroki sądowe i pobyty w więzieniu nie wpłynęły na zmianę jego postępowania. Wtorek, 23 czerwca 1992 roku, godzina Rześki, acz ciepły poranek. Na szczeciński dworzec kolejowy wjeżdża pociąg pospieszny relacji Przemyśl-Szczecin. To jedna z najdłuższych tras w kraju. Niektórzy podróżni mają za sobą szesnastogodzinną podróż z drugiego krańca Polski. Objuczeni bagażami opuszczają wagony i kierują się w stronę wyjścia do miasta. Kilka minut później do kilkunastu wagonów stojących przy peronie numer dwa wsiadło trzech manewrowych. Jeden z nich w środku składu, w wagonie drugiej klasy, znalazł dwóch mężczyzn w nienaturalnej pozycji. Pierwszy z nich siedział przy oknie z głową opuszczoną ku siedzeniu i chrapał, a właściwie charczał przez nos. Drugi leżał na podłodze między siedzeniami. – Znowu dwóch facetów się upiło i trzeba będzie ich obudzić – pomyślał w pierwszym momencie kolejarz. – Całe szczęcie, że chociaż nie zanieczyścili przedziału, bo musiałbym po nich sprzątać. Chwilę później próbował obydwu obudzić. Najpierw delikatnie puknął jednego i drugiego w ramię, później coraz mocniej szarpał ich za rękę. Nie reagowali. Obaj sprawiali wrażenie już nie tylko mocno zaspanych, a raczej nieprzytomnych. Manewrowy, nie mogąc dać sobie rady, porozumiał się przez radiotelefon z dyżurnym ruchu. – W składzie z Przemyśla jest dwóch mężczyzn – zameldował swoim przełożonym. – Nie mogę ich dobudzić, chyba bardzo mocno popili. Kim jest denat? Po kilku minutach w przedziale pojawia się umundurowany funkcjonariusz policji z komisariatu kolejowego Szczecin Główny. Ale i jemu nie udało się obudzić dwóch podróżnych. Nachylił się nad jednym i drugim, ale nie wyczuł od nich charakterystycznego zapachu alkoholu. Był trochę zdezorientowany tą sytuacją. Czyżby czymś się zatruli? Sprawdził tętno u obu mężczyzn, ale tylko u jednego dało się wyczuć słaby puls. Wezwany lekarz mógł tylko potwierdzić zgon jednego z nich. Drugi – na sygnale – został przewieziony karetką reanimacyjną do szpitala przy ulicy Arkońskiej, gdzie natychmiast umieszczono go na oddziale intensywnej opieki medycznej. Lekarze nie byli w stanie określić przyczyny zgonu pierwszego z mężczyzn. Ponieważ policja i prokurator podejrzewali popełnienie przestępstwa, wagon, w którym ich znaleziono został wyłączony ze składu i poddany dokładnym oględzinom. Nie znaleziono jednak nic, co rzuciłoby więcej światła na wydarzenia, które rozegrały się na trasie Przemyśl-Szczecin. Zmarłym okazał się Roman K. – 33-letni mieszkaniec Dolnego Śląska. Jak wynikało ze wstępnej analizy lekarskiej, zgon nastąpił najprawdopodobniej na 5-6 godzin przed ujawnieniem zwłok. Denat nie miał na ciele żadnych obrażeń, zaś sekcja zwłok nie pozwoliła na określenie bezpośredniej przyczyny śmierci. Być może był nią atak serca, być może zatrucie, być może jeszcze coś innego. Odpowiedzi na te pytania mogły dostarczyć dopiero badania histopatologiczne. Dla nas to prosta sprawa Początkowo szczecińska policja była przekonana, że to nieszczęśliwy wypadek, spowodowany konsumpcją nielegalnego alkoholu. Rzecznik prasowy policji, relacjonując dziennikarzom wydarzenia z ostatniej doby stwierdził: Nie wydarzyło się nic ciekawego, oprócz trupa w pociągu. Dla nas to prosta sprawa: najprawdopodobniej denat uraczył się jakimś trefnym alkoholem. Jednym z pierwszych kroków w tamtym śledztwie było przesłuchanie załogi pociągu, która jeszcze tego samego dnia wracała do Przemyśla. Zeznania składane przez kierownika pociągu i konduktorów nie wniosły żadnych nowych szczegółów. Bilety po raz ostatni sprawdzali przed Poznaniem i wtedy jeszcze niczego nie zauważyli. Najprawdopodobniej zatem obaj mężczyźni usnęli już po minięciu stolicy Wielkopolski. Pozostawało jedynie oczekiwanie na zeznania mężczyzny, który w stanie ciężkim został przewieziony do szczecińskiego szpitala. Lekarze początkowo określali jego stan jako średnio-ciężki (nie potrafili początkowo postawić diagnozy co dolega choremu, stąd może ta asekuracja), lecz na ich szczęście po dwóch dniach jedyny świadek tajemniczych wydarzeń mógł składać pierwsze zeznania. Tyle tylko… że początkowo role odwróciły się i to on zaczął wypytywać: dlaczego jest w szpitali? Co mu dolega? – W gruncie rzeczy to my też niewiele wiemy – wyjaśniali policjanci. – Jechał pan pociągiem z Przemyśla i zatruł się pan alkoholem zmieszanym z nieznaną nam substancją. Nie ustaliliśmy dokładnie jej składu, ale na pewno jest bardzo groźna dla zdrowia i życia i naprawdę to cud, że udało się pana uratować. Trudne pytania Policjanci zaczęli zadawać kolejne pytania… Co pamięta pan z wydarzeń tamtej nocy w pociągu? Kim pan jest? Czy ten drugi pasażer w pociągu to pana kolega? – Mieszkam pod Opolem, z zawodu jestem zaopatrzeniowcem w jednym z tamtejszych zakładów produkcyjnych. Trzy dni temu pobrałem w zakładzie kilkanaście milionów złotych (wartość przed denominacją), bo jechałem w delegację do Szczecina na targi branżowe, gdzie miałem dokonać niezbędnych zakupów na potrzeby mojej firmy. Na dworzec w Opolu przyjechałem późnym wieczorem swoim samochodem, który zaparkowałem na pobliskim parkingu. Jeszcze na dworcu poznałem mężczyznę z teczką w ręku, który, jak się od słowa do słowa okazało – czekał na ten sam pociąg co i ja. Z jego dalszej relacji wynikało, że obaj mężczyźni wsiedli do pociągu jadącego w kierunku Szczecina, razem też szukali pustego przedziału. Zanim pociąg ruszył ze stacji dosiadł się do nich trzeci mężczyzna i zaczęli ze sobą rozmawiać, jak to nieznajomi w podróży: o polityce, marnych zarobkach, problemach dnia codziennego. Wiele o tym ostatnim mógł powiedzieć szczególnie trzeci z mężczyzn. Przedstawił im się jako Antoni, powiedział, że jest ajentem jednego z wrocławskich hoteli. On też w pewnym momencie sięgnął do stojącej na półce podręcznej torby, wyciągnął z niej pół litra wódki i półtoralitrową butelkę z sokiem pomarańczowym, do połowy wypełniony napojem. – To co, panowie, napijemy się – zaproponował |Antek truciciel Obaj mężczyźni ochoczo skorzystali z okazji. Najpierw wypili po sto gram wódki nalanej do plastikowych kubeczków, którą zaraz popili sokiem pomarańczowym. Jedynie fundator nie skorzystał z popitki. – Wiecie, nie lubię mieszać wódki z czymś innym – tłumaczył się, chociaż tamci o nic go nie pytali. – Po kilkunastu minutach poczułem, jak nagle ogarnia mnie senność – relacjonował dalej wydarzenia z pociągu Roman K. oficerom szczecińskiej policji. – Zaskoczyło mnie, że sok pomarańczowy, którym poczęstował nas Antoni, był jakoś dziwnie gorzki, ale nie podejmowałem tego tematu. Czułem jak z minuty na minutę chce mi się coraz bardziej spać. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, były zarysy zakładów Cegielskiego, kiedy dojeżdżaliśmy do dworca w Poznaniu. Później zapadłem w sen i obudziłem się dopiero na sali reanimacyjnej szczecińskiego szpitala. Ten Antoni musiał chyba dosypać coś do alkoholu albo do soku. Zabrał mi wszystko: dokumenty, bagaże, pieniądze. A niech go… – Czy potrafiłby pan opisać jego wygląd? – Tylko tak ogólnie, Był na pewno po czterdziestce, średniego wzrostu, średnia budowa ciała. Na prawym policzku miał jakąś narośl, chyba dosyć charakterystyczną, bo kiedy weszliśmy do przedziału od razu zaproponował zgaszenie światła, a później zakrywał ją dłonią. Ubrany był jak wielu mężczyzn u nas: niebieskie dżinsowe spodnie, czarna skórzana kurtka i jakaś kolorowa koszula. To wszystko, co udało mi się zapamiętać Antek truciciel: To bardzo groźny przestępca Z zeznań składanych przez Romana K. i pierwszych ustaleń śledztwa wynikało, że w pociągu pojawił się bardzo groźny przestępca. Częstował współpasażerów trucizną, a następnie zabierał im bagaże. Było to wprawdzie pierwsze takie zdarzenie w Szczecińskiem, ale uzasadnione były obawy, że nie ostatnie… Truciciel z pociągu – „Antek” – bo tak nazywali go prowadzący śledztwo funkcjonariusze z Wydziału Operacyjno – Rozpoznawczego Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie – dał znowu o sobie znać już po trzech dniach… Kolejny denat z pociągu Dla Mirosława H., trudniącego się zabronioną obnośną sprzedażą piwa, 26 czerwca 1992 roku zaczął się wyjątkowo pechowo. I to bynajmniej nie z powodu konfrontacji ze stróżami prawa, którzy już kilka razy w przeszłości zatrzymali go na niezgodnej z prawem działalności. Kilka minut po siódmej rano wsiadł do pociągu na stacji Szczecin-Dąbie z kilkunastoma butelkami browaru. Przechodził właśnie przez kolejne wagony krzycząc „piwo, jasne piwo”, kiedy w jednym z przedziałów zastał dziwny widok. Jeden z pasażerów leżał na podłodze w kałuży krwi, drugi siedział bezwładnie oparty o róg przedziału. Próbował ich obudzić, ale próby te nie na wiele się zdały. Na wszelki wypadek powiadomił obsługę pociągu i tym razem, już w towarzystwie konduktora, zaczęli się razem zastanawiać, co dalej robić… Jeden z mężczyzn nie dawał żadnych oznak życia, drugi wprawdzie oddychał, ale nie sposób było nawiązać z nim żadnego kontaktu. Kiedy tylko dojechali do dworca Szczecin Główny natychmiast powiadomili dyżurnego ruchu o całej sytuacji… – Siedziałem rano w swoim gabinecie – wspomina jeden ze szczecińskich policjantów – kiedy zadzwonił komendant komisariatu kolejowego z informacją o dwóch pasażerach pociągu Brześć-Szczecin, których nie udało się dobudzić. Już go miałem ochotę objechać za głupie dowcipy, kiedy on przerwał mi w pół słowa, że to nie są żadne żarty i mówi jak najzupełniej poważnie. Dopiero co przecież odprowadziliśmy Romana K. na dworzec w drogę powrotną do domu, a tu – wiele na to wskazywało – mieliśmy kolejną ofiarę „”Antka-Truciciela”. Kolejny denat Krzysztof C., 40-letni mieszkaniec Kutna, już nie żył. Drugi pasażer, mieszkaniec dalekiej Kirgizji, był nieprzytomny i lekarze początkowo nie dawali mu zbyt wielu szans na przeżycie. Na szczęście dzięki ich determinacji udało się go uratować, zaś dwa dni później Kirgiz mógł składać pierwsze zeznania. Nie pamiętał dokładnie gdzie, ale na pewno było to już za Kutnem, bo tam wsiadł zmarły mężczyzna, do przedziału wszedł trzeci mężczyzna. Najpierw poprosił o zgaszenie światła, później zaczęli rozmowę. Trochę po polsku, trochę po rosyjsku i jakoś się dogadali. Później wydarzenia potoczyły się niemal jak w przypadku pierwszego kolejowego denata: wódka, sok pomarańczowy i bardzo szybki sen, w który zapadł Kirgiz. Obudził się dopiero w szczecińskim szpitalu. Zginęły bagaże, dokumenty, pieniądze. Cała Polska szuka bandyty Wiele wskazywało na to, że to również były ofiary bandyty, o którym policjanci mówili „Antek-truciciel”. Portret pamięciowy, sporządzony na podstawie zeznań Kirgiza pasował jak ulał do zeznań składanych kilkadziesiąt godzin wcześniej przez Romana J. I w jednym i w drugim przypadku, z opowieści poszkodowanych wyłaniał się obraz mężczyzny po czterdziestce, średniego wzrostu, nie wyróżniającego się żadnym ekstrawaganckim ubraniem, z charakterystyczną ciemną naroślą na prawym policzku. Wiadomość o tajemniczym trucicielu, grasującym w pociągach i uśmiercającym swoje ofiary, szybko przedostała się do opinii publicznej. Policja nie próbowała zresztą nic ukrywać, a wręcz przeciwnie – dla bezpieczeństwa podróżnych zawiadomiono prasę, radio i telewizję. Za pośrednictwem mediów zaapelowano do podróżnych o nieprzyjmowanie poczęstunków od obcych osób. Antek Truciciel działa w całej Polsce? Tymczasem do Szczecina zaczęły spływać informacje o podobnych wydarzeniach w innych regionach kraju. Tam również częstowano ofiary napojem z zawartością środków nasennych, po czym okradano je z bagaży. Jednak w tamtych przypadkach dawka trucizny była stosunkowo niewielka i obeszło się bez ofiar. Czyżby tam również grasował „Antek-Truciciel”? – zastanawiali się szczecińscy policjanci. Dzięki zeznaniom Romana K. i mieszkańca Kirgizji sporządzono portret pamięciowy poszukiwanego mężczyzny, podejrzewanego o dwa zabójstwa i dwa usiłowania. Portret ów powielony w setkach egzemplarzy rozdawano kolejarzom, kasjerkom, funkcjonariuszom Służby Ochrony Kolei; zawisł on niemal we wszystkich posterunkach kolejowych policji w Szczecińskiem i ościennych województwach. Jednocześnie drogą operacyjną przystąpiono to typowania konkretnych osób, które mogły być podejrzewane o popełnienie tych przestępstw. Było to o tyle trudne, że „Antek-Truciciel” działał w wyjątkowo wyrafinowany sposób. Z reguły wybierał przedziały, w których jechały dwie osoby. Łatwiej było pozyskać ich zaufanie, bo obecność drugiego pasażera usypiała czujność obu ofiar, które w pewnym momencie sięgały po wódkę i sok, którą częstował ich ten trzeci, poznany zaledwie kilkanaście minut wcześniej mężczyzna. Z rozmów, które przeprowadzał z nimi przestępca dokładnie orientował się dokąd jadą, na ile cenny jest ich bagaż osobisty. Duża dawka barbituranów, połączonych z alkoholem, którymi częstował swoje ofiary, była śmiertelną mieszanką. Czy jednak kradzież była głównym celem jego działania? Pojawiła się nawet hipoteza (niekiedy podczas śledztwa bierze się pod uwagę nawet najbardziej nieprawdopodobne przypuszczenia) jakoby kolejowym trucicielem kierowała przede wszystkim chęć zabijania z bliżej nieokreślonych powodów. Gdyby tak było, to być może kradzieży dokonywał tylko przy okazji albo dla zmylenia organów ścigania i skierowania śledztwa na niewłaściwy tor. Telefon z Jeleniej Góry W pierwszych dniach lipca 1992 roku do szczecińskiej policji nadeszła informacja z ówczesnej Komendy Wojewódzkiej Policji w Jeleniej Górze, że być może sprawcą zgonów pociągach może być 44-letni Józef B., mieszkaniec województwa częstochowskiego. W przeszłości był on karany za podobne przestępstwa, które na szczęście skończyły się mniej tragicznie, ponadto był bardzo podobny do mężczyzny z listu gończego. Jeleniogórska policja przekazała również do Szczecina uzyskaną drogą operacyjną informację, o aktualnym miejscu pobytu poszukiwanego – było to jedno z mieszkań w centrum Poznania. Józef B. nie stawiał żadnego oporu, kiedy kilkadziesiąt godzin później zatrzymano go kilkaset metrów od dworca PKP Poznań Główny. On oczywiście się do tego nie przyznał, ale najprawdopodobniej wyszukiwał tam swojej kolejnej ofiary. Miał przy sobie 100-gramową buteleczkę z roztworem chemikaliów, o takim samym składzie, jakie znaleziono w ciałach jego ofiar. Tego samego dnia przewieziono go do Szczecina, gdzie decyzją prokuratury został tymczasowo aresztowany pod zarzutem zabójstwa. Uśmiercanie podróżnych nie przyniosło mu wielkich zysków. Okradzionym Polakom zabrał po kilkaset złotych (wartość łupów po denominacji), Kirgizowi zginęła torba z dżinsami, dresem i kosmetykami oraz portfel, w którym miał trzydzieści dolarów. Jestem niewinny! Podejrzany podczas przesłuchania ani razu nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. I choć Mirosław K.. jak i obywatel Kirgizji bez wahania natychmiast wskazali na niego jako sprawcę otrucia, to jednak Józef B. cały czas przekonywał prokuratora, że jest niewinny i padł ofiarą pomówień ze strony nieznanych mu ludzi: – „Nie wiem, dlaczego oni mnie oskarżają, nie potrafię wyjaśnić wyników konfrontacji. To wszystko jest jakieś paranoiczne, jestem niewinny!” Śledztwo w tej sprawie nie było proste bowiem podejrzany konsekwentnie nie przyznawał się do zarzucanych mu czynów. Tymczasem dzięki publikacjom prasowym do komisariatów policji zaczęły się zgłaszać kolejne ofiary „Antka-Truciciela”. Udowodniono mu 26 zdarzeń, w czasie których częstował podróżujące po całej Polsce osoby trującą mieszanka. Zdaniem oskarżyciela, przygotowaną przez Józefa B. miksturę należało traktować jako „niebezpieczne narzędzie”, które mogło spowodować śmierć człowieka. Dla udowodnienia tej tezy przytoczył opinię biegłych, wedle której dwadzieścia cztery ofiary oskarżonego przeżyły tylko dzięki dużej odporności organizmu. Najczęściej działał w nocnych pociągach, choć nie gardził także innymi miejscami. Kolejne wyroki sądowe i pobyty w więzieniu nie wpłynęły na zmianę jego postępowania. Antek truciciel przed sądem Podczas rozprawy przed Sądem Okręgowym w Poznaniu Józef B. częściowo przyznał się do winy. – Moim zamiarem było jedynie okradanie podróżnych, nigdy nie miałem zamiaru nikogo uśmiercić – zapewniał poznańską Temidę i poprosił w ostatnim słowie o łagodny wymiar kary. Potwierdzeniem były ustalenia śledczych, z których wynikało, że kiedy dowiedział się o pierwszych śmiertelnych ofiarach swojej działalności, w aptece, w której kupował specyfiki, poprosił o coś łagodniejszego w działaniu! Również jego obrońca przekonywał sąd, że Józef B. nie zamierzał nikogo zabijać i prosił o łagodny wymiar kary dla swego klienta. Ponieważ prokuratorowi nie udało się udowodnić zamiaru zabójstwa, ostatecznie jego działanie zakwalifikowano jako wywoływanie choroby, skutkującej bezpośrednim zagrożeniem życia. W listopadzie 1996 roku poznańska Temida skazała go na 15 lat więzienia, 10 lat pozbawienia praw publicznych oraz 10 tysięcy złotych grzywny. Wymierzoną karę pozbawienia wolności odsiedział niemal w całości. Podczas pobytu w więzieniu nie sprawował się najlepiej, w efekcie czego nie było podstaw do warunkowego zwolnienia z więzienia po odsiedzeniu 2/3 wymierzonej mu kary. Ostatecznie wyszedł na wolność w listopadzie 2006 roku, na kilka miesięcy przed końcem kary… Antek truciciel: Takiej propozycji się nie odmawia W połowie kwietnia 2008 roku częstochowska policja otrzymała w odstępie dwóch dni zgłoszenia od dwójki mężczyzn, którzy zostali obrabowani przez nieznanego mężczyznę. I w jednym, i w drugim przypadku okoliczności zdarzenia były do siebie bliźniaczo podobne. Ofiary poznały przestępcę w jednym z przydworcowych pubów. Nieznajomy – na oko mężczyzna po sześćdziesiątce – po dłuższej pogawędce przy kufelku piwa, zaproponował coś mocniejszego do konsumpcji. Obu panom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i ochoczo skorzystali z nadarzającej się okazji darmowej wypitki. Jej efekty okazały się opłakane w skutkach. Pierwszy z poszkodowanych zasnął po przejściu kilkuset metrów na ławce w centrum miasta. Elegancko wyglądający mężczyzna w takim stanie na ulicznej ławce to trochę dziwny widok. Jeszcze dziwniejsze było to, że kilku przechodniom, którzy chcieli zapytać go o samopoczucie, nie udało się go obudzić. Podejrzewając, że mają do czynienia z poważniejszą chorobą, natychmiast powiadomili pogotowie i być może tylko to uratowało mu życie. Antek truciciel i policyjne skojarzenia Łupem rabusia w tym przypadku padło niespełna 350 złotych. Drugi z pokrzywdzonych niespodziewanie zasłabł w sklepie, w którym chciał kupić coś zimnego do picia. W tym przypadku wystarczyła pomoc lekarza na miejscu. Wprawdzie obyło się bez pobytu w szpitalu, jednak tym razem łupem rabusia padł portfel, w którym było kilka tysięcy euro. Dochodzeniowcy szybko skojarzyli sobie oba te zdarzenia z Józefem B., którego działalność pamiętali jeszcze z lat 90. Mało tego, kiedy otrzymali informację, że mężczyzna kilka miesięcy wcześniej – 17 listopada 2006 roku – opuścił zakład karny, nabrali podejrzeń, że powrócił on do dawnej, przestępczej działalności. Pokazali poszkodowanym jego zdjęcie, ci bez chwili zastanowienia wskazali na niego jako na mężczyznę, który poczęstował ich alkoholem. To nie mógł być przypadek! Wiozę lekarstwa dla brata Jak wykazało śledztwo, po wyjściu z więzienia znowu utrzymywał się z kolejowych rabunków. Pierwszą jego ofiarą była Irena K. jadąca samotnie wagonem pierwszej klasy z południa Polski do Warszawy. Poczuła się raźniej kiedy w Częstochowie do przedziału wszedł sympatyczny pan po sześćdziesiątce. Kiedy przedstawił się, że jest bratem słynnego śpiewaka operowego (w rzeczywistości nosił tylko takie same nazwisko) poczuła do niego odrobinę sympatii, nabrała do niego jeszcze większego szacunku, kiedy dowiedziała się, że wiezie choremu bratu drogie lekarstwa. Do stolicy dojechali przed piątą nad ranem… – Pokręcę się jeszcze trochę po dworcu, bo nie chcę od razu do niego jechać, żeby go nie budzić zbyt wcześnie – powiedział do nowo poznanej kobiety kiedy zbliżali się do celu podróży. – To może pojedziesz do mnie do domu, napijesz się herbaty po podróży – zaproponowała Irena K., która odczuwała wobec Józefa B. rodzaj długu wdzięczności, bo mężczyzna obiecał jej kilka darmowych biletów do loży w Teatrze Wielkim na koncerty jego rzekomego brata. Oszustowi nie trzeba było tego powtarzać, przecież na to tylko czekał. Zaproponował taksówkę, którą pojechali do jej mieszkania na Saskiej Kępie. Kiedy poszła na kilka minut do łazienki przemyć twarz i ręce po całonocnej podróży, ukradł jej portfel, w którym było półtora tysiąca złotych i naszyjnik z prawdziwych pereł. Antek-truciciel: modus operandi To był jeden z większych łupów „Antka-truciciela”. Od tamtej pory co kilka dni wsiadał do pociągu i polował na kolejne ofiary. Scenariusz był zawsze ten sam: typowanie ofiary, czekanie na moment kiedy udało się poczęstować delikwenta sokiem zmieszanym ze środkiem nasennym, wreszcie obrabowanie zasypiającej ofiary. Przedstawiał się jako oficer Wojska Polskiego lub policji, niekiedy jako brat znanego artysty, wreszcie jako marynarz wracający do rodzinnego domu po kilkumiesięcznym rejsie. Kiedy udało mu się uspić czujność potencjalnej ofiary, proponował toast „za znajomość i miłe towarzystwo”. Najmniejszy jego łup wyniósł 58 złotych, największy: cenny naszyjnik z pereł. Kradł pieniądze, telefony komórkowe, nesesery i portfele z dokumentami, po czym wysiadał na najbliższej stacji. Jego ofiarą stał się nawet oficer Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, podróżujący nocnym pociągiem… Antek Truciciel – Wyroki Temidy Akt oskarżenia zarzucał Józefowi B. kradzieże, oszustwa, paserstwo, a także siedem rozbojów, spośród których kilka połączonych było ze spowodowaniem ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Wyrokiem Sądu Okręgowego w Częstochowie na początku maja 2009 roku, Józef B. skazany został na karę piętnastu lat więzienia. Oskarżony, wyraźnie zirytowany liczną obecnością dziennikarzy podczas ogłaszania wyroku, poprosił by zwolniono go z wysłuchania uzasadnienia: – Jestem niewinny, jestem tu niepotrzebny, po co mam tu przebywać – niemal wołał z ławy oskarżonych. – Przecież i tak dostanę uzasadnienie na piśmie. Niech cała Polska się dowie, jak się prowadzi w naszym kraju sprawy, jak prokurator nie pozwalał mi dojść do słowa, jak się unikało konfrontacji, która potwierdziłaby moją niewinność!” Zasądzony wyrok to maksymalna kara za przestępstwa, jakich ponownie dopuścił się Józef B. Częstochowska Temida nie znalazła dla niego żadnych okoliczności łagodzących: – Oskarżony jest sprawcą wyjątkowo niepoprawnym – stwierdził sędzia w uzasadnieniu wyroku skazującego. – Od 1973 roku kiedy zapadł przeciwko niemu pierwszy wyrok, tych skazań miał wiele, a jednak nie wyciągnął z tego żadnych wniosków. W jego przypadku proces resocjalizacyjny nie przyniósł żadnego skutku. Jerzy Gajewski Imiona, pierwsze litery nazwisk i niektóre szczegóły zostały zmienione. Więcej ciekawych i intrygujących tematów kryminalnych znajdziesz w miesięczniku „Detektyw” i kwartalniku „Detektyw Wydanie Specjalne”. Zapraszamy do naszego esklepu TUTAJ Fot.
z informacji kolejowej antek dowiedział się że